MONOLOG O KLESZCZU

5/5 - (1 vote)

Monolog o kleszczu

– Chciałbym się z Tobą spotkać… – powiedział tajemniczo Felicjan. – Na pewno się ucieszysz…

Nie, nie… Nie to co myślicie… W żadnym wypadku! On porządny chłopina a nie jakiś tam seksista.

– A co chodzi? Bo ostatnio mam taką karuzelę, że głowa boli…

No więc on mówi:

– Będziesz za gwiazdę, ty to potrafisz – podłechtał mnie. – Tyle, że tekstów musisz się nauczyć na pamięć, a nie tam z jakiejś karteczki…

– No dobra, mogę i za gwiazdę. I pewnie, że się nauczę. To w końcu tylko krótkie fraszki, a karuzela, to karuzela, oby tylko był spokój w domu i cisza. Bo ja się muszę skupić. U mnie, tak już jest.

Ino jak się nauczyć tego tekstu, jak ciągle ci mój rodzony mąż wrzeszczy, z pilnością wpatrując się w telewizor. Mało tego, wrzeszczy komentator na całe gardło, a mój chłop to już okropnie wykrzykuje, aż podskakuję: Wal! Kop idioto jeden, ty patałachu! cholera jasna! Gollll! Kur… kuźwa, co zrobiłeś debilu?!!

– Kur… Kuźwa, czy przestaniesz wrzeszczeć?! – wpadłam mu nieelegancko w słowo. Poniosło mnie. No, po prostu, poniosło!

Umilkł i obraził się. – Jak ty się do mnie odzywasz?! – burknął i wcale nie tak cicho.

No i już w tym momencie wiedziałam, że nici z mojej nauki, bo delikatna nadzwyczaj jestem i nie zniosę tych dąsów mężowskich, tego burczenia. No więc mówię, żeby załagodzić:

– No to zgadnij, co to jest: krótkie, figlarne, a cieszy?

On, znaczy się mąż, wybałuszył oczy i patrzy w okolice krocza.

– A nie, wcale, nie – to fraszka Felicjanowa – mówię.

– Fraszka?? Jakiego znowu Felicjanowa? – Nic nie klei.

Machnęłam ręką.

– Jadę do lasu przewietrzyć umysł – oznajmiłam krótko, ale i tak nie usłyszał, bo znowu wlepił oczy w telewizor i wrzasnął z uciechy – Jeeeesssstttt!!

No to i wyszłam z domu wprost do garażu. Tylko na łonie natury, a najlepiej w lesie, gdzie pachnie żywicą, przyswoję te fraszki Felicjanowe, i wtedy mogę służyć za gwiazdę, stwierdziłam. Las kawałeczek drogi, to trzeba samochodem i powiem, że nieco zwątpiłam, bo coś w nim ostatnio zgrzytało. Znaczy, w samochodzie. No, ale że jestem akuratna, więc po drodze postanowiłam wstąpić do znajomego mechanika. Już dawno to powinnam uczynić, a tak, poza tym, mechanik sympatyczny i zawsze mnie wyciszał a i rozweselał, choć nie pojmuję, jak on to robił, jednocześnie sypiąc żartami i z pilnością spoglądając pod maskę, i tu, i ówdzie. Ewenement jak na chłopa!

Jest ok – powiedział zadowolony z siebie, sypnął grubym żartem, dokręcił koła, czy coś tam takiego koło kół, zapłaciłam, ile trzeba i zadowolona a i uśmiechnięta zasiadłam w moim eleganckim, wypucowanym czerwoniutkim jak kolor moich paznokci i szminki golfie. Przystanęłam w cieniu drzew i radośnie ruszyłam w las.

Weszłam na pierwszą ścieżkę otuloną z obydwu stron wysokim sosnami i nie tylko. Mnóstwo też było krzewów i paproci – mówię wam – bajka wprost, jednakże z dala od drogi, więc cisza i spokój, ale i niepokój. No…to i zbyt głęboko w las nie miałam zamiaru się zagłębiać, bo trochę strachliwa jestem. A może nawet i nie trochę. Więc się znowu zawahałam, kiedy już z daleka zobaczyłam jakiegoś faceta. – Blondyn na szczęście i nie wieczorową porą. Ok. Na szczęście też w białej koszuli i z białym puchatym pieskiem. No to porządny – przeleciała myśl jak pershing. – Biała koszula, lubi psy, w głowie broń… Więc idę dalej, a nawet podchodzę. A on tak kuli nogi jakoś i wygina się, a potem mówi błagalnym tonem:

– Proszę potrzymać mojego psa i sprawdzić, czy aby nie złapał kleszcza, bo wie, pani…

– No wiem, kleszcz to takie okropieństwo: Borelioza… No i rozrzedzenie mózgowe… – dodaję ze zrozumieniem.

– On biały, znaczy się mój Fredek, więc szybko pani znajdzie tego kleszcza, a ja też muszę gwałtownie w krzaki… Za potrzebą – dodaje i znika na pięć minut, albo i na dłużej. Widać potrzeba silna.

Sprawdzam Fredka w rękawiczkach lateksowych, bo zawsze je noszę w torebce, jak idę do lasu; bo to albo kamyczek się podniesie, albo zerwie jakąś roślinkę, no a teraz, to już w szczególności potrzebne te rękawiczki. Bo jakby ten kleszcz wdarł się pod paznokieć, nie daj bóg, to pewnie musiałabym go zrywać, a może nawet i wszystkie?! Bo to wiadomo, pod który, wlezie? Pomalowane w końcu. Na czerwono!

Fredek spojrzał na mnie z zaciekawieniem i polizał mnie namiętnie.

Zadowolona powiedziałam – siad! i Fredek posłusznie usiadł. Milutka psinka. Nadzwyczaj. No i na szczęście był czyściutki – śladu kleszcza, ani nawet kleszczyka. Odetchnęłam, a nawet się ucieszyłam, ale tylko na trochę, bo właśnie z krzaków wyszedł właściciel psinki i drapie się jak oszalały.

Nie, na koszuli nic nie ma, żadnego kleszcza, stwierdziłam – biała, to widać od razu, a on się drapie coraz bardziej. Calutki. Nawet po chudej dupinie. No to i zwątpiłam.

– Ściągaj pan portki – powiedziałam tonem nie znoszącym sprzeciwu. Prawie jak do swojego chłopa, bo z nimi nie można inaczej.

– Portki?

– Majty też!

– Też??

– A co, w portkach pan załatwiał potrzebę?! – zdenerwowałam się. Nic nie kleił, identycznie jak mój chłop.

– No…. nie. Zdjąłem spodnie i majty… – przyznał ze skruchą.

– No to już, szybko! – poleciłam. – Bo jak wlezie tam, gdzie nie potrzeba, znaczy się kleszcz, to…

Facet zsunął posłusznie z tyłka i spodnie i majty, no i wypiął pupę. Nawet zgrabną. Nic, śladu kleszcza. Spojrzałam z boku…

– O! Jakieś chyba jednak jest tam kleszczysko! Na moje oko jest! – zauważyłam ze śmiechem, bo wesoła jestem. Prawie jak mój mechanik samochodowy i jeszcze byłam pod wrażeniem jego grubego żartu.

– No to bierz go, pani. Tylko mam prośbę, te rękawiczki…

O kuźwa! Tu już przegiął. Zdecydowanie przegiął. Wkurzyłam się. Też mi coś, rękawiczki! Nie lubi lateksu!

– Przegiąłeś pan!

– Ja??

Bez słowa odwróciłam się i dostojnym krokiem odeszłam w stronę mojego samochodu. Pies i a jego właściciel tęsknie za mną popatrzył. A nich patrzy! Też mi coś – nie lubi lateksu!”

– – – – – – – – – – – – – – –

Autorka monologu: Anna Dalia Słowińska

Loading