SZANSA NA SZCZĘŚCIE

Rate this post

SZANSA NA SZCZĘŚCIE – fragment. Autor: Anna Dalia Słowińska.
str. 326. Projekt okładki: Natalia Joanna Wysocka.

Jest to debiut literacki Autorki i bodaj jedna z najciekawszych powieści psychologiczno-obyczajowych, poruszająca wiele tematów, a której tłem są wydarzenia polityczne.
Powieść dotyka spraw codziennych i brutalności życia. Pełna jest zagadek i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

 

„Już zdecydowała i spojrzała mu w oczy. Na twarzy Jana nie było śladu sprzeciwu czy gniewu. Ogarnęło ją przytłaczające poczucie klęski. „Już go tu nie ma” – myślała, śledząc nieobecne spojrzenie męża. Ten spokojny, obrzydliwie opanowany drań właśnie się pakował i wynosił z domu. Nawet nie popatrzył na synka. Za oknem kładł się ponury cień popołudnia. Wszystko było ponure. Otarła dłonią łzę, wywołaną poczuciem niesprawiedliwości.

– I co teraz? – rzuciła pytanie w pustkę pokoju. – Co teraz? Poczuła, że mięśnie ma zesztywniałe, jakby z drewna. Długo tak siedziała w fotelu z podkurczonymi nogami. Sztywna. Zygmuś spał niczego nieświadomy.

– Damy radę Zygmuś – powiedziała, przykrywając dziecko. – We dwoje, synku, będzie nam raźniej. Nic się nie martw. Mamusia cię kocha za dwoje. Zamknęła oczy i zmusiła się, by o niczym nie myśleć. W gardle rosły łzy. W telewizji trwał spór o byle co i teatr polityczny z prezesem w głównej roli. Przerzuciła kanały. Na planie – mały tygrysek baraszkował ze swoją mamą. Pogłaskała synka. Otworzył oczy i przypomniała sobie, że jeszcze musi zrobić zakupy.

Ubieramy się i jedziemy – powiedziała do synka, narzucając na siebie nową sukienkę, którą jej kupiła Baśka na wysprzedaży. – Pojedziemy do IBI… – stwierdziła. Tu lubiła robić zakupy. Oby tylko nie stanął mi okoniem na skrzyżowaniu…Tak dawno nie robiła przeglądu. Ten ciągły brak czasu… Chociaż to niczego nie tłumaczy, gdyby co.

W holu prawie wpadła na Adama.

– No, no… – powiedział z podziwem, lustrując ją z góry na dół. Jego rozszerzone źrenice o mało nie wypadły mu z orbit. – Poznajesz mnie? – spytał.

– Owszem, poznaję, brat Zygmunta, tak? – Uśmiechnęła się lśniącymi od błyszczyka ustami.

– Rozumiem, że jesteś na macierzyńskim? – spytał i spojrzał na dziecko. – Chłopczyk?

– Chłopczyk – odpowiedziała. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę.

– Rozumiem…

Pokiwał głową i jeszcze długo za nią patrzył, gdy podeszła do kasy, szczupła, filigranowa, ubrana w czerwoną sukienkę ze sztruksu, która ledwie sięgała połowy ud, a potem przeszła długim holem, kierując się do wyjścia.

Przetarł oczy – przerzucił swoje wspomnienia. Agata tak bardzo przypominała mu…Annę. Odeszła od niego do Zygmunta. Zacisnął pięści na to wspomnienie. Usta wykrzywił grymas. To było dawno. Pozostała po niej próżnia, w której osiadło ciało. Umęczone jakieś i świat wkoło zawirował. Wszystko wirowało. Najbardziej w głowie. I ten bezwład. Ta cholerna sytuacja w pracy; Nie chcą go awansować od kiedy odmówił wyjazdu do Iraku, kilka lat temu. Najpierw czuł się jakiś słaby, nierozumny, niedorzeczny. Poczuł się na uboczu. Całkowity margines. Zero. Mniej niż zero. I po co się tyle lat uczył? – WAT, podyplomowe studia – psychologia, później Akademia Sztabu Generalnego, całe szczęście, że w Polsce, bo by sięgali do akt, zrobili by z niego TW. Szarpał się pół roku. Dociekał. Dochodził prawdy.

– Dlaczego nie awansuję? – dopytywał na początku. – Co robię nie tak? W czym problem? W czym podpadłem?

Odpowiadało mu wzruszenie ramion. – Zapytaj pan, panie majorze, naszego ministra. On wie! – padała odpowiedź. – A może sympatyzuje pan nie z tą partią, co należy?

Zdrętwiał ze zdumienia. – A czy to takie ważne, z kim sympatyzuję?

– Bywa ważne, szczególnie w wojsku. Nie wiedział pan o tym? Co za naiwność.

– To nie naiwność, to cholerne czasy! – Zgrzytnął zębami.

– I znów jedno zdanie za dużo, a życie bywa brutalne – doleciało uszu i zabrzmiało jak szyderstwo. Było szyderstwem, a on był głupi i naiwny. Cholerne czasy! Muszę się napić! – stwierdził na koniec. – A potem spił się na umór i wylądował gdzieś na melinie. Rano obudził się na silnym kacu, zdziwiony i strasznie otępiały.

– Zapalisz? – usłyszał.

– Nie palę.

– Nie? A wczoraj chwyciłeś skręta.

– Chwyciłem?

Poczuł lęk a potem przyszła złość. Na siebie.

– Muszę się zwijać. – Spojrzał na zegarek. – O Boże, nie zdążę do pracy…Dzisiaj mam służbę.

– Pieprz pracę.

Zerwał się gwałtownie. – Nie, pracy nie potrafił pieprzyć. Nie pracy. Po kilku dniach odszukał tę melinę.

– Chcesz działkę?

– Chcę.

I tak się zaczęło. Przychodził po „żarcie” i wracał do domu, aby w samotności nieco pokosztować. I świat rozpadał się na barwy, kształty i odgłosy – było ekstra.

Melina go brzydziła. Ćpuny też. On był inny. On był normalny. Mała słabość, zapomnienie, odgrodzenie się od tych, tam…

Zaczynał od niuchania, ale stopniowo wchodził dalej. Czy już był uzależniony? Nie, z całą pewnością nie był. A że życie przyczyniło się, że zaczął brać? Tak, właśnie to cholerne życie. Kiedyś Anna wolała jego, a potem brat okazał się tym przyzwoitym.

Krzywy uśmiech zaigrał na popękanych ustach. Nagły napływ krwi do mózgu sprawił, że zrobiło mu się ciemno w oczach, potem w głowie, w samym jej środku zapalił się ogień, który rozchodził się wszechpotężną siłą po całym jego ciele, by trafić w każdą komórkę.

To i cóż, że go zostawiła? Że nic nie była warta? Kurwiszcze…Przez nią o mało nie zwariował kiedyś. kilka lat temu.

Tani spektakl powrócił do oczu i spłynął do gardła kluchą. Było lato, a on siedział na białym piachu na plaży w Dąbkach, sztywno, z kamienną twarzą, skierowaną w stronę morza.

– Cześć! – usłyszał tuż obok siebie. Drgnął.

– Czy możemy się tu rozłożyć, pozwolisz braciszku?

– Tak…Oczywiście.

Zdrewniał w jednym momencie. Martwą ręką pomógł im rozłożyć koc.

– Anno, czy to prawda? Macie zamiar się pobrać? – spytał.

– Zgaś swój płomień – usłyszał w odpowiedzi. – I nie zadawaj głupich pytań. Przecież ci już mówiłem – poinformował go Zygmunt.

Zagryzł wargę. Cokolwiek by chciał teraz powiedzieć, słowa zamarły mu na ustach. Głos w głowie krzyknął, wyraził przekleństwo. Potarł czoło. Wiedział – przez cały czas miał taką świadomość – że powinien myśleć o Annie tylko jak o przyszłej bratowej. Tylko, jak to zrobić do diabła? To było jak nałóg, jak koka, po którą sięgał coraz częściej i cóż, że z wyrzutami?

Białe chmury goniły po niebie. Wiatr sypał w oczy. Ukłucie setek małych igiełek. Smukłe ciało Anny nabrało lśnienia złota. Jej twarz, to był jeden wielki uśmiech. Skurczył się w sobie. Ścisnęło w środku paskudne uczucie.

– Co się dzieje, stary? Niedomagasz? – Uśmiechnięte usta Zygmunta poruszyły do żywego.

Poderwał się gwałtownie. Dotknął ręką białego piachu nagrzanego słońcem, przerzucił go między palcami i pobiegł w stronę morza, rzucając się w spienioną wodę. Fala była potężna, a on crawlem pruł fale. Byle dalej. Ten uśmiech Zygmunta…Gorące słońce tańczyło na wierzchołkach fal iskrząc się tysiącem promyczków i przeskakujących z jednej na drugą. Płynął, płynął, płynął…Czuł potrzebę zmagania, nawet ryzyka. Woda goryczą osiadła na wargach. Poczuł zmęczenie mięśni rąk. Zwolnił tempo. Odwrócił się całym ciałem w stronę brzegu, w stronę plaży. Spojrzenie błądzące po linii horyzontu – nawet odrobiny nadziei. Zero. Budowanie czarnej historii. Nienawidzę go…

Szerzy się przemysł nienawiści. Wykrzywił usta. Odczuwał przez chwilę prawie błogie zmęczenie, zapadające się pod ciemną powierzchnią wody. Wzburzoną. – Polacy też są wzburzeni…ten chaos…Te nienawistne słowa, droga na dzielenie Polaków.

WRACAJ… – krzyczą rybitwy. Dziki wrzask. – Cicho…! Teraz ja mówię!

Trzepotały nad nim skrzydłami.

– Wracaj…nie bądź głupi.

– Nie!

Zagłębił się w wodę i ciął przeoraną bruzdami powierzchnię morza, uśmiechając się szyderczo i krzywiąc sine usta w grymasie bólu do wciąż umykającego horyzontu. Bezchmurne niebo nad nim i huczące morze wydawały się złowieszcze i groźne. Rwetes, hucpa i populizm. Boże, jak to męczy. Ociężałe myśli. Ociężałe nogi odmawiają posłuszeństwa. Nie, nie pozwoli im się terroryzować! Ostatni wysiłek. Wypluł wodę z gardła, zakrztusił się i chwycił chust powietrza – Tonę? To już koniec? – Taki żałosny? – To nie on powinien się utopić! Bunt. Wycie morza. Ściska niby zemsta…i mocne dłonie Zygmunta. I jeszcze ta brudna myśl, której nawet nie zmyła groźna fala. Gdyby…Nikt by nie wiedział…Zacisnął dłonie na rękach brata. Pociągnął w dół. Upiór przerażenia w oczach i na białych grzywach piany. Ślepe oczy i strach… W uszach ogłuszający dźwięk – to huczy morze. – Nie rób tego!!

– Co ty…? – słowa Zygmunta uwięzione w gardle. – Trzymaj się – powiedział. – Właśnie mamy pomoc – dodał.

Poczuł jakiś żal bez adresu. To marność się tli. Własna. Ognisty blask słońca mieli na plecach, kiedy powoli schodzili z plaży. Anna była już tylko zwykłą białą plamką w sercu niezgłębionej tajemnicy – okryta pianą, hukiem morza, które jeszcze było w głowie, jak ten krzyk ptaków, świadków jego zmagań z życiem i z podłością.

I każdego dnia spadał w przepaść, niepowstrzymanie. Nie wytworzył w sobie ani jednej stalowej osi, dookoła której mógłby się obracać, ani jednej stalowej podpórki, której mógłby się chwycić. Spadał w dół, z jakąś mu obcą siłą, przeciwną treści jego myśli. A przecież potrafił myśleć. Był wyuczony, jak nikt z jego licznej rodziny…”

Loading