CZYJA RACJA?

5/5 - (1 vote)

Czyja racja?

Zastanawiające, co też takiego w ludziach tkwi, że koniecznie muszą mieć rację. Owo przekonanie o własnej racji bywa tak głęboko i mocno zakorzenione, że żadne racjonalne argumenty nie trafiają do rozumu, nawet jeżeli delikwent ma wystarczającą ilość rozumu by pojąć cokolwiek. Stąd tylko drobny kroczek do zacietrzewienia zaciemniającego racjonalny ogląd sytuacji całkowicie i bez reszty.

Szlag, znowu rolnicy blokują. A już myślałam, że wszystko będzie dobrze – postulaty przecież spełnione. Wszystkich się nie da spełnić, to oczywiste.

No tak, oczywiste, ale dla mnie… Oni myślą inaczej.

Przypomniało mi się wydarzenie sprzed… no nie wiem, ale minęło bardzo dużo lat, a o którym opowiadał mi ojciec.

I tak zdarzyło się mojemu kochanemu tacie podówczas pracować na wielkiej budowie socjalizmu, ponieważ innych wielkich budów w Polsce nie było.

Budowa wielkiego zakładu przemysłowego rozpoczęta została od drogi dojazdowej – czyli nawet jakby logicznie. Tyle, że wówczas był krach cementowy, w związku z czym zakazano budować dróg betonowych i zalecano asfaltowe z podbudową z kamienia wapiennego. Jednak i tego kamienia nie było, bowiem brakowało wapna, więc dostawca tegoż kamienia zasugerował, że może by jednak lepiej budować drogi z betonu, bo on ten kamień musi dostarczać fabrykom wapna itd. Tata mówił, pamiętam to jak dziś, że na przekór jednak wszelkim przeszkodom budowa drogi posuwała się jakoś, ponieważ oni zdobywali druki zamówień ze stemplem priorytetu budowy Huty Katowice, a te jakiś czas działały. Co prawda budowa była jakieś sześćset kilometrów od Katowic, ale kto by tam zwracał uwagę na drobne szczegóły. Jak priorytet, to priorytet – śmiał się mój ojciec.

Po pewnym czasie droga doszła do tego miejsca, które ma związek z niniejszym felietonem.

Otóż w osi drogi leżało gospodarstwo pewnej energicznej wdowy – rolniczki oraz droga do sąsiadujących gospodarstw dwu starych i podupadłych rolników. Gwoli prawdy należy dodać, że gospodarstwo wdowy też nie stało najlepiej, co nie mąciło jej przekonania o tym, że jednak jest ważna i znajduje się w centrum, jeśli nie wydarzeń, to chociaż drogi i ciągnęła z tego niezłe profity, bo była na prawie.

Gdy droga doszła już pod samo gospodarstwo wdowy, odcięty został dojazd do rolników w taki sposób, że jakby nie kombinować, musieli przejechać przez podwórko rzeczonej wdowy. Inaczej ani rusz. Wdowa pobrała już dawno stosowne odszkodowania, całą rodzinę umieściła bodajże w czterech mieszkaniach należnych za gospodarstwo i tkwiła nadal na posterunku jak prusowski Ślimak a może i mocniej, kombinując co by tu jeszcze wyciągnąć z racji kolizji tej wielkiej budowy z położeniem jej gospodarstwa. Jakoś już prawie wszystko wydusiła, więc stanęła murem i nie pozwoliła owym podupadłym gospodarzom na przejazd przez jej resztówkę. A ów zakaz demonstrowała siekierą w mocarnych dłoniach oraz potężnym biustem zastawiającym drogę od brzegu do brzegu. Dodam, że droga nie byłą taka znowu wielka, co i tak nie umniejsza potęgi rzeczonego biustu. Chłopy musiały ugiąć się przed potęgą siły i rozmiarami biustu rozsierdzonej baby, a poza tym nijak jakoś babie przylać, bowiem sami byli lichej postury i wieku bardzo zaawansowanego – takie bardziej kościane dziadki, szkapina ledwo, ledwo, wóz rozpadający się.

Tak więc rada w radę honor chwilowo odłożyli na bok i udali się do dyrekcji firmy. Po prawo oczywiście, bo oni do baby grzecznie a ta im przejechać nie pozwala, więc jakoś tak nijak i nie honor, żeby taka byle baba stawała im na drodze.

Więc wydelegowano mojego ojca i innych na pertraktacje.

Obrazek był taki, że przed podwórkiem baby stał sobie ów stary wóz, szkapina do woza zaprzężona w parcianej uprzęży, ostatnim wysiłkiem stała na kończynach i filozoficznie spoglądała

w przestrzeń, będąc wyraźnie ponad spory doczesne.

A na środku podwórka stała baba i demonstrowała rację za pomocą siły objawiającej się siekierą w krzepkiej garści oraz biustu, który faktycznie przesłaniał drogę na tyle, że przejechać bezkonfliktowo nijak się nie dało.

Długotrwałe pertraktacje nie dały rezultatu. Dziady swoje, że oni tylko chcą przejechać, bo bez przejazdu żyć się nie da, a baba na to, że nie przejadą, bo podwórko jej, a jakby co, to ona zaraz użyje siekiery i za siebie nie odpowiada, bo prawo jest po jej stronie i już.

Nie obyło się bez asysty milicji i gróźb wszelakich oraz koncesji na rzecz baby na przyszłość, byle tylko konflikt jakoś rozwiązać. W końcu pod groźba użycia siły przez władzę, baba się ugięła, widać bowiem wykombinowała sobie, że na razie nic więcej już nie wytarguje. Więc chłopy dostały pozwolenie na przejazd.

Smagnięta batem szkapina wykrzesała z siebie pewnie przedostatni wysiłek, oglądnęła się za siebie by sprawdzić cóż to za powód smagania i kto się ośmielił bat podnieść, aż po jakimś czasie majestatycznie ruszyła. Ruchy miała nadzwyczaj powolne, co orszakowi nadawało tylko powagi i dostojeństwa. Jeden z dziadków powoził, drugi zaś chłopskim obyczajem usiadł na końcu woza

i pomachiwał sobie nogami obutymi w gumiaki.

Orszak przetaczał się przez podwórko jak na zwolnionym filmie, bo taka była żwawość owej szkapy, która była niewątpliwie w wieku równym dziadkom i ostatnim jej marzeniem było być zaprzęgniętą do woza, co demonstrowała powolnym acz chwiejnym krokiem.

Kiedy już przejechali przez podwórko i właściwie byli na końcu posesji, z dala od baby, siekiery, oraz biustu, ów machający odnóżami chłop zgiął rękę w geście Kozakiewicza i zapiszczał tryumfalnie: A widzisz k.… o, przejechalim! Ot i wszystko.

Nie pomni na ewentualne konsekwencje dziadkowie musieli udowodnić, że racja jest po ich stronie.

Całe zdarzenie miało komiczny wygląd i takiż wydźwięk. Narastająca zapewne od lat niechęć zniweczyła wszelkie racjonalne myślenie, poza myślą o wzięciu odwetu za wszelką cenę i przy najbliższej okazji.

Tak to bywa, gdy ludzie nie potrafią i nie chcą rozmawiać ze sobą. Czekają, nie wiedzieć czemu, aż nagromadzona niechęć zacznie kipieć w nich i w końcu wybuchnie. Tyle że znacznie częściej są to wydarzenia dramatyczne.

Dzisiaj nie ma już dziadków, nie ma baby, nie ma biednej szkapy, a wypasione traktory, nikt już przejeżdżając drogą nie pomyśli nawet, że były tu jakieś gospodarstwa, jacyś ludzie, jakieś konflikty. To jest właśnie przemijanie.

Pomyślałam więc, słuchając opowiastki ojca, że może warto rozmawiać, dogadywać się, nie żywić wzajemnej niechęci, bo i tak wszystko przeminie.

Czy warto więc za wszelką cenę mieć rację?

Anna Dalia Słowińska

Loading