KLESZCZE – powieść kryminalna w odcinkach, odc. I

Rate this post

Pociąg gwałtownie szarpnął i zahamował, na skutek czego Małgorzata wleciała w szeroko rozstawione nogi jakiegoś nastolatka. Ten syknął ze złością, a Małgorzata przeprosiła jak nakazywała kultura. Następnie ściągnęła z półki niewielką, elegancką torbę podróżną i odprowadzona wzrokiem „uszkodzonego” mężczyzny, zbliżyła się do wyjścia. Może jakoś uda się otworzyć te cholerne drzwi, pomyślała. Bywało, że w pociągach tego typu, gdzie jeszcze nie dotarła nowoczesność, miewała z tym kłopoty. Spojrzała z niepokojem na boki. Żadnego siłacza płci męskiej w zasięgu jej oczu niestety nie było. Spociła się ze zmęczenia i emocji. Miała już dość tej kilkunastogodzinnej podróży w wyjątkowym „komforcie” i drażniących myśli. Szarpnęła drzwi z całej siły. Nic. Czyli niepokój był słuszny – ani drgnęły. Jeszcze trochę i pojedzie do Kolbuszowej. Szarpnęła jeszcze raz. Udało się. Złamał się za to artystycznie zrobiony paznokieć. Zabolało. W ostatniej chwili wysiadła z pociągu, ostrożnie stawiając kroki, bo obcas gotów był zawadzić o schodki i zabolałoby jeszcze bardziej.

Pociąg odjechał, a ona rozglądnęła się, wycierając mokre od potu czoło. Nie było tu żadnego dworca, jedynie wiata od deszczu i kilka ławeczek, a wkoło las. Sporo drzew w pobliżu torów wycięto, co stwarzało bardziej otwartą przestrzeń, niż to co zapamiętała z czasów dzieciństwa. Tak czy siak było to pustkowie. Na dodatek blisko cmentarza.

Wuj, którego spodziewała się zastać na ławeczce jeszcze nie dotarł, co ją trochę wytrąciło z równowagi. Nikt również nie wysiadł z pociągu, a zawsze byłoby raźniej. Nie było także w zasięgu oczu postoju taksówek. Szlag! Przeklęła, bo i jak tu iść na tym obcasie. Niewielkim, bo niewielkim, ale jednak. Poza tym droga do domu wuja – dobre trzy kilometryprowadziła wzdłuż lasu. Natomiast wielce optymistycznym był fakt, że Nowa Dęba miała przyjazny zdrowiu klimat i pachniało żywicą. Wciągnęła więc w piersi aromatyczny zapach i z westchnieniem ruszyła przed siebie. Zaczęła tłumaczyć w duchu wuja: Pewnie cierpliwie czeka na jej telefon, tym bardziej, że już go wcześniej informowała, iż pociąg się spóźni i zadzwoni jak będzie dojeżdżać do Nowej Dęby. Ale jak pech to pech – nie było zasięgu. A wuj na dodatek nie bardzo rozumiał o czym mówi.

– Pociąg? Jaki pociąg?

– No… taki zwyczajny, dość długi… – zażartowała.

Nie odpowiedział, więc i ona milczała, bo i po co tłumaczyć oczywiste fakty? Dzień wcześniej informowała przecież, że samochód w naprawie. Kuźwa, czemu nie pomyślała o przeglądzie tydzień czy dwa tygodni wcześniej? No tak, brak czasu, ale to ją wcale nie tłumaczy. I teraz ma za swoje!

Nic to, pomyślała idąc dalej. Nikt jej chyba nie napadnie, a w międzyczasie może złapie zasięg. Albo i na horyzoncie jednak pojawi się wuj, bo był bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o raz dane słowo. Powiedział, że wyjedzie po nią, to wyjedzie. Tyle, że ona już może być w połowie drogi, a na dodatek z duszą na ramieniu. Ot, zwykły ludzki strach. Tylko kompletni idioci go nie odczuwają. Jest w końcu czynnikiem naturalnym, a tym bardziej, że komuś zasłużonemu w cudzysłowie i w „biznesie” skutecznie nie pomogła, choć tego najwyraźniej od niej oczekiwał.

Słodziutka, jesteś najlepsza. Wyciągniesz mnie z tego! Nie ma innej opcji – powiedział. – Pieniądze nie grają roli, przekup kogo potrzeba – dodał i na dodatek zagroził palcem tuż przed jej nosem i to tuż przed rozprawą. Na dodatek uśmiechnął się zwycięsko.

Wiedziała od pierwszego spojrzenia, od pierwszej rozmowy, że ten mężczyzna w średnim wieku, o mętnym spojrzeniu jaszczurki, to wyjątkowa szuja. W jego oczach czaił się mord. Kiedy zorientowała się w trakcie rozmów, jakim jest człowiekiem i na co go stać, było już za późno, aby się wycofać. No cóż, zgodziła się go bronić i broniła. Z całą pewnością dostał mniejszą karę, ale i też z całą pewnością nie zrobiła wszystkiego, na co było ją stać. Co to, to nie! Nie była byle adwokatem ze zwichrowanym moralnym kompasem. Przeciwnie.

Kiedy po ogłoszeniu wyroku spojrzał na nią mrocznym wzrokiem, pomyślała, że jednak dopadnie ją wcześniej niż później. A jak nie on sam, to jego kumple. Coś się w niej zamknęło na moment, jak muszla w obliczu zagrożenia. Szybko jednak odpędziła niepokój. Byle gadzina będzie ją straszyć… Ale też wiedziała, że z mafią nie ma żartów, więc niepokój wracał jak bumerang.

Zdarzało się, że dopadało ją zimno, a już szczególnie po kilku telefonach, kiedy to za każdym razem słyszała: Słodziutka, pilnuj się… i przyspieszony oddech. Tylko jeden człowiek tak ją nazywał i dobrze wiedziała kto nim jest. Bawił się nią, straszył czy mówił serio?

W każdym razie pilnowała się. Zrobiła kurs samoobrony. To się zawsze przyda. Kupiła broń, którą przekładała z torebki do torebki, prawie jak grzebień, lusterko, pomadkę i gaz na wściekłego psa. Tych wściekłych psów, czyli szubrawców, kręciło się po świecie w końcu sporo i nigdy nie wiadomo czy się na takiego nie wpadnie. Od jakiegoś czasu miała też ochroniarza słusznej budowy. Ten przystojniak był jej pomagierem, czyli wielce przydatnym detektywem. Zbierał dla niej różne informacje a przy okazji często instruował, w które miejsce kopnąć, aby zabolało. Udzielał jej również innych cennych porad typu: palec w oko.

Na wszelki też wypadek, po kilku telefonach od Słodziutkiego, przeprowadziła się z Poznania do Piły. Zresztą tak naprawdę, strach nie był jedynym powodem, a bardziej interesy nią kierowały.

Kolega po fachu, Romek Niedźwiecki, otworzył przed nią nowe perspektywy, które były całkiem, całkiem. Została jego wspólniczką w dużej kancelarii adwokackiej. Pociągnęła też za sobą swego ochroniarza. Wynajęła mu małe mieszkanko w pobliżu swojego.

Dziś, Zbyszek Figurant, miał wolne. Nie było powodu, aby go za sobą ciągnąć na rodzinną imprezę aż do Nowej Dęby, miasta oddalonego prawie sześćset kilometrów od Piły. Kumple Słodziutkiego nie mogli o tym wiedzieć, mimo to nie czuła się na tym odludziu komfortowo, więc wyjęła gaz. Ba, szczerze mówiąc, miała pietra jak stąd do nieba, ale i też miała palec, a nawet dziesięć, i odpowiedni but na szpilce, jakby co.

Tak zabezpieczona na wszystkie sposoby ruszyła przed siebie, czując jednak niepokój. Na jej szczęście z zakrętu wyłonił się wuj Teodor z narzeczoną i niewielkim pieskiem na długiej smyczy. Z daleka już otwierał szeroko ramiona. Odetchnęła z ulgą i zaprzestała dywagacji samej ze sobą, co też ewentualnie mogłaby wykorzystać w razie W. Strach uleciał jak ręką odjął. Wuj – metr osiemdziesiąt pięć, narzeczona i pies – mały, bo mały, ale zawsze pies. Razem do kupy to siła. No i jeszcze uzbrojona torebka, gaz, i szpilki. Niewysokie, ale jednak dobrze dopasowane do nogi. Uśmiechnęła się.

Witaj, Małgosiu, poznaj moją panią, moją kruszynkę – powiedział Teodor z uśmiechem i dumą w głosie, która aż go rozpierała, co widać było gołym okiem.

Narzeczona Teodora, kobieta koło pięćdziesiątki, była uderzająco piękną szatynką, niezwykle wiotką i niewielkiego wzrostu. Rzeczywiście kruszynka. Określenie pasowało jak ulał. Nie pasowała tylko w żaden sposób do wujka. Podała Małgorzacie rękę i uśmiechnęła się przyjaźnie. Kiedy ich oczy spotkały się, coś zatańczyło w spojrzeniach. Krótki taniec sympatii między osobami, które widzą się po raz pierwszy.

– Mów mi Irena. Przepraszamy za spóźnienie, to moja wina – powiedziała lekko i zaśmiała się z wdziękiem. Ten lekko ochrypły śmiech i dołeczki w policzkach dodawały jej uroku. Była śliczna.

– Nie jej wina, tylko moja – sprostował wuj, wypinając pierś do przodu – zebrało mi się na pieszczoty i stąd… – urwał, robiąc znaczącą minę. – Jak widzisz, Małgosiu, wszedłem na drogę rozpusty – dodał po chwili i spojrzał roziskrzonym wzrokiem na swoją narzeczoną.

No cóż – zachichotała Małgorzata. – Kiedyś ta pora musiała nadejść, wujku. Nic się nie stało. Rozpusta i życie bywają piękne – zapewniła humorystycznie i mrugnęła do niego oraz Ireny okiem.

Wuj skwapliwie przytaknął, kiwając energicznie głową. To było nowością, ponieważ ostatnimi czasy rzadko jej przytakiwał, a właściwie wcale. Kiedyś nie uznawał tego typu żarcików. No, no, miłość, jednakże czyni cuda.

– Jaką miałaś podróż? Zmęczona bardzo? Dlaczego nie przyjechałaś samochodem? Co, znowu w naprawie?! Dlaczego takie duże opóźnienie? A nie stać cię, moja droga, na coś lepszego? – zasypał siostrzenicę gradem pytań, kąśliwym tonem. W żaden sposób nie pasował do uśmiechniętej szeroko Irenki, co stwierdziła po raz drugi i chyba nie ostatni.

– Mój staruszek w warsztacie. Rozsypał się i to na dodatek wczoraj, mówiłam ci – przypomniała. – Bywa, a o nowym pomyślę, choć i ten nie był aż tak stary jak ja – poinformowała z humorem. – A tak, poza tym nie mogłabym nic wziąć na ząb! Nie ma tego złego… – dodała ze śmiechem.

Teodor mrużąc oczy przez chwilę studiował twarz siostrzenicy. Coś mu wyraźnie nie pasowało.

– Wczoraj? Wczoraj się rozsypał jak to pięknie nazwałaś? A… i stąd ten pociąg! – odkrył z miną geniusza. – A swoją drogą, przed tak daleką podróżą trzeba samochód sprawdzić. To ty o tym nie wiesz? Ile ty masz lat? Piętnaście?

– Coś bliziutko koło tego. Na jeden boczek– dodała z mrugnięciem oka.

Irenka roześmiała się perliście, ale i z zażenowaniem spojrzała w oczy narzeczonego. Nie zrozumiał.

– Boczek? – zdziwił się.

– No tak, na jeden. Na drugim nieco mniej, ale daj spokój, wujku. Nie o boczki chodzi.

Dał, ale nie do końca.

– Na jak długo przyjechałaś? Chyba nie na jeden dzień? – zaczął pytać o konkrety, wyraźnie szykując się do ataku. – No więc? Ile to już lat nie miałem przyjemności… – Zaczepił ją również wzrokiem. Cały Teodor. To nic, że na wydaniu. Zanim to sobie uzmysłowi może być za późno. No trudno. Każdy pracuje na swój los. Obróciła w palcach pasek torebki.

Loading